Jan Bortkiewicz
Weather Report
Jan Bortkiewicz urodził się 14 czerwca 1945 roku w Wilnie. Według przekazanego trzy dni później Józefowi Stalinowi raportu ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR, Ławrientija Berii, w obozach i więzieniach NKWD znajdowało się w owym czasie dwadzieścia pięć tysięcy obywateli polskich (z wyjątkiem około półtora tysiąca volksdeutschów, byli to żołnierze i działacze polskiego podziemia patriotycznego oraz osoby ich wspomagające). Mieszkańcy Wilna i całej wschodniej połowy II Rzeczpospolitej, zagarniętej przez Stalina w 1939 roku na mocy porozumienia z Hitlerem, nie byli już przez Berię i jego pana uznawani za obywateli Polski, tylko za własność wyzwolicieli ze wschodu. Niektórym pozwolono na „repatriację” do przesuniętego na zachód kraju.
Jak wielu innych „repatriantów”, Jaś z Wilna trafił do Torunia, a stamtąd – do Wrocławia. Kiedy się urodził, to miasto, Festung Breslau, po wielomiesięcznym oblężeniu (skapitulowało 6 maja 1945 roku, cztery dni po Berlinie) było gigantyczną kupą gruzu. Ktoś wyliczył, że było tego 18 milionów metrów sześciennych. Taka była rzeczywistość nie tylko Wrocławia, ale również wielu innych miast w granicach Polski po II wojnie światowej, z Warszawą na czele. Gruzy: tak wyglądało życie milionów ludzi, którzy przeżyli tę wojnę i swoich bliskich, utracili strony rodzinne.
Nowe życie wyrasta na gruzach. Można odbudować na nich dom, a można też z nich piętrzyć nowe wieże Babel. Na przykład Pałac Kultury im. Józefa Stalina. Albo też Nowy wspaniały świat.
Autor powieści opublikowanej pod tym tytułem jeszcze przed II wojną, Aldous Huxley, w październiku 1949 roku gratulował swojemu koledze, George’owi Orwellowi, świeżo wydanej antyutopii Rok 1984. Orwell opisywał świat terroru i propagandy, jaki miał za punkt wyjścia najbardziej brutalną rzeczywistość, stworzoną przez Stalina i doświadczaną właśnie m.in. w czasach dzieciństwa Jana Bortkiewicza i we Wrocławiu, i w Wilnie – wszędzie, gdzie powiewał zwycięski czerwony sztandar. Huxley był jednak przekonany, że przyszłość należy do innego rodzaju utopii, wznoszonej z gruzów starego świata nie poprzez terror państwowy, przez łańcuchy i więzienia, ale przez wszechobecny system warunkowania ludzi hipnozą szczęścia – tak, aby pokochali swoje zniewolenie.
Chyba jeszcze tego nie wiedział Jan Bortkiewicz, kiedy po maturze i po trzyletniej służbie wojskowej na okrętach podwodnych (w tym na ORP „Sęp”, bliźniaku legendarnego „Orła” – ale po sowieckim liftingu) mógł w końcu lat sześćdziesiątych rozwinąć swoją pasję fotograficzną. Może nie wiedział, ale widział – po swojemu.
Jednym z pierwszych wyrazistych śladów tego widzenia jest zrealizowany w 1973 roku cykl Gra w czerwone. Zestaw, składający się z 28 czarno-białych fotografii z naniesioną w pewnych miejscach czerwienią, nie został jednak dopuszczony do konkursu, do którego chciał zgłosić go autor. Jan Bortkiewicz tak to wspomina:
„Zawsze byłem świadomy faktu, że nie żyję w normalnym, wolnym i demokratycznym kraju. Wiedziałem, że najważniejsze są nie tyle koterie, co silne układy. Nie przypuszczałem jednak wówczas, że moje prace zostaną odrzucone z konkursu ze względów politycznych. Mijały lata, narastały niepokoje społeczne. Przyszedł Sierpień ’80. Nie powiodła się pierwsza próba oficjalnego pokazu Gry w czerwone, podjęta przez kierownika Klubu Politechniki Wrocławskiej. Następne również – szefostwo Klubu zabroniło prezentacji cyklu. Minął Sierpień ’80, upadł mur berliński. Należymy do innych struktur wojskowych, Polska jest członkiem Unii Europejskiej, żyjemy w wolnym i demokratycznym kraju. A koloru czerwonego nie ubywa, przeciwnie – jest go coraz więcej. Choć siódmy w kolejności, zawsze był najważniejszy. Kwintesencja wszystkich kolorów. W prehistorii przedmioty, które chciano ożywić, barwiono właśnie na kolor czerwony. W starożytnych Chinach używano czerwonych taśm jako talizmanów. Triumf rzymskich wodzów honorowano malowaniem ich twarzy na czerwono. Kolor pulsującej krwi, ran i męki Chrystusa, ognia, aktywności, namiętności. Symbol gorących i żywych uczuć. Indyjska bogini-matka... Najszybciej dostrzegany przez niemowlęta. Oddziałujący na podświadomość. Natrętnie wykorzystywany dla osiągnięcia zamierzonych celów w propagandzie, reklamowym terrorze.
I tylko w oliwnych lampkach na kościelnych ołtarzach tli się coraz słabiej...”
Choć od Gry w czerwone upłynęło już pół wieku, trudno do tego coś dodać. Oczywiście – to pół wieku życia, nowych doświadczeń, złudzeń i rozczarowań, spotkań z ludźmi, innych niż czerwony kolorów. Twarze, przedmioty, ruch i bezruch, zmiana i ciągłość. Trwanie i przemijanie: ludzi, miast, Polski, Europy, postaci tego świata. To wszystko jest na tych fotografiach.
Często jakby ironicznie, z przymrużeniem oka pokazane. Fotografie-igły przekłuwające balon kolejnych ideologii i politycznych poprawności – starego, siermiężnego Sierpa i Młota i nowszej, tak ślicznie opakowanej, błękitnej pigułki szczęścia. Święty biskup Mikołaj zamieniony w żałosnego pajaca – „mikołajka” z hipermarketowej imprezy. Język pokazany świętym teraz symbolom. Co w sercu, to na języku? Czy jednak jakieś inne tutaj można podłożyć tłumaczenie? Kompaktowa gilotynka, wedle oryginalnego wzoru z rewolucji francuskiej – zabawa czy groza? Imperialne centrum Europy pomniejszone do (właściwej?) wielkości znaczka pocztowego. Takie tylko przykłady ukłuć migawki.
Niekiedy, raczej z rzadka, ujawnia się wprost – tragedia. Czarno-białe fotografie potrafią opowiadać o niej ze szczególną siłą. Martwy orzeł na śniegu. Spojrzenie w dół Wisły na tamie pod Włocławkiem – dół, w który wrzucone zostało ciało księdza Jerzego. Ale przecież – jak już kiedyś miałem okazję napisać o świecie przedstawionym Jana Bortkiewicza – nie żyjemy w patetycznych czasach. Panoszy się szyderstwo i kpina. Na próbę przypomnienia powagi tego, co może być tylko białe albo czarne, reakcją najpowszechniejszą jest wzruszenie ramion, czasem huragan śmiechu. W komedii nie ma patosu: ma być obnażona słabość, śmieszność tych, którzy chcą zachować powagę. W tej słabości, śmieszności mamy się w końcu pogodzić. Orzeł wstaje, otrzepuje skrzydła, podaje łapę temu, który go zestrzelił – i idą razem do europubu. Idą krokiem lekkim, tanecznym. Kolorowa, krzykliwa tandeta obietnicy wiecznej młodości, końca historii, lekkości bez wagi.
Fotografie Bortkiewicza nie mieszczą się jednak w komediowej konwencji. Odsłaniają absurd, horror duchowej próżni. Jego Prognoza pogody nie jest wcale optymistyczna, choć na pierwszy rzut oka wydaje się zabawna.
Wraca czerwień, znowu dużo czerwieni. Na ponownym zaproszeniu do krainy Sierpa i Młota (tym razem w Berlinie: Einfahrt freihalten) czy na stoisku z gadżetami po okupacyjnej Armii Czerwonej – także w nowej stolicy Europy. Niepokojący odcień przybiera ta czerwień na rdzy hełmu poniemieckiego, jakby emitującego zakrzepy złowrogiego światła. Bije w oczy na oplecionym wstęgami pandemijnego zakazu placyku zabaw. Dominuje na plecach tajemniczej bohaterki cyklu Nobel. 11 listopada 2018 roku podpala Warszawę, a właściwie jej wszczepione przez Stalina sztuczne serce – Pałac Kultury.
Czy autor tych wszystkich fotografii jest podpalaczem? Może tylko bumelantem, dezerterem z frontu niekończącej się walki o nowy, wspaniały świat? Jak ten z dawnego plakatu jednego z artystycznych mistrzów Bortkiewicza – Jana Tarasina? A może jest cichym dywersantem w tej walce? Pokazuje język, niby ośmiesza, skłania do zastanowienia (na przykład w krwawo-sinym kalejdoskopie klatki schodowej, na której kiedyś „nieznani sprawcy” zabili Stanisława Pyjasa, a teraz służy za wejście do zupełnie innego przybytku). Tumani, przestrasza?
Chyba jednak chcącym coś zrozumieć ma coś do powiedzenia. Kto widzi tylko kolaż pogodnych zdjęć współczesnych przechodniów na tle zgiętej w bólu sylwetki Jana Pawła II, kto nie dostrzega znaków, ale umie jeszcze czytać litery i rozumieć sens zdań pisanych po polsku – może przeczytać słowa, które Jan Bortkiewicz na pewno nie przypadkiem uwydatnił w swej panoramie. To słowa wrocławskiego przyjaciela, współtwórcy Elity i Studia 202. Też – niby kabareciarz, a tu takie przesłanie: Litania z 1995 roku. Przeczytajcie Państwo uważnie, zobaczcie lepiej tę wystawę.
- Tekst
-
Andrzej Nowak
-