rozmowa
Wchodząc do miasta kuchennymi drzwiami
Z Pau Fausem, artystą i architektem z Barcelony, rozmawia Kaja Pawełek
- Skąd twoje zainteresowanie dla wchodzenia do miasta „kuchennymi drzwiami”?
- Teraz myślę, że miejski backstage to jednak nie kuchnia, to trochę tak jakby zaglądać na zaplecze i zobaczyć coś bardziej surowego, bardziej prawdziwego. Tak jak w teatrze, w którym i tak wszystko jest skonstruowane, ale kiedy zagląda się za kulisy, widać kable w nieładzie, drugą stronę dekoracji. Moje zainteresowanie wynika z ciekawości, a zaczęło się od codziennych, 45-minutowych podróży koleją do pracy poza Barcelonę, podczas których obserwowałem krajobraz, który mnie zaciekawił. Zastanawiałem się, jakby to było przejść przez tę przestrzeń. Miałem wrażenie, że dzięki temu uzyskam nowe informacje, że doświadczenie podróżowania w tej przestrzeni zostanie wyjaśnione dzięki przejściu przez nią. Może nie chciałem, żeby ten codzienny krajobraz pozostawał tak anonimowy – widziałem go dzień w dzień przez trzy lata. To było trochę tak, jakby siedzieć codziennie koło tej samej osoby w pociągu, aż któregoś dnia pytasz ją w końcu, jak ma na imię.
- Sprawiało to teatralne wrażenie, jak w momencie, gdy zagląda się za kulisy, żeby zobaczyć, jak rzeczy są zrobione?
- Tak, ale zapewne nie każdy tak to odczuwa, jest wiele różnych skrajów miast na świecie. Jestem z Barcelony i studiowałem architekturę, mieszkałem w Barcelonie w bardzo szczególnym czasie, kiedy trwały igrzyska olimpijskie. W 1992 roku miałem 18 lat, miasto się zmieniało, odnosiło sukcesy, wszyscy o nim mówili, publikowano o nim książki, na całym świecie na uniwersytetach dyskutowano o tym mieście. To było z jednej strony bardzo dobre, ale jednocześnie zdałem sobie sprawę, że to jest wielka scena, fasada miasta, które zadaje sobie wiele trudu, by była ona zadbana i miła, piękna i turystyczna. I kiedy naraz widzisz pośród tego wszystkiego sytuację miejskiego zaplecza, oddychasz wreszcie z ulgą i myślisz: dziękuję! wreszcie coś prawdziwego! Scenariusze miast stały się tak sztuczne, że odczuwamy ulgę w krajobrazie zaplecza. Bardzo potrzebuję doświadczenia oglądania rzeczy nie dokończonych, powstałych nie w wyniku ścisłych prawnych regulacji, nie wykonanych przez jakąś gwiazdę architektury, z minimum detalu. Może gdybym mieszkał w miejscu, gdzie wszyscy są brudni i wszystko jest zapleczem, szukałbym dla odmiany czegoś odwrotnego, więc nie twierdzę, że jedna z tych opcji jest lepsza a druga gorsza – ale chodzi o pewną równowagę.
- Także o ucieczkę od hegemonii i kontroli?
- Raczej o rzeczy nie skończone. Rzeczy niedokończone tworzą obraz marginalizowania – często smutny, budzący lęk, bardzo pesymistyczny. Kiedy patrzysz na te części miasta, myślisz sobie, że kryją się tam kwestie trudne do rozwiązania. Ale miejsca niedokończone umożliwiają przynajmniej wyobrażanie sobie tego, jak by mogło być, co się stało, jaka jest ich historia, co się nie wydarzyło. Kiedy wchodzisz do idealnej białej przestrzeni czujesz po prostu, że można usiąść, nie ma żadnej interakcji. Tego rodzaju zaplecze jest też powiązane z dialogiem. Kiedy podróżuje się do Ameryki Południowej, to niedokończony czy też raczej ciągle zmieniający się krajobraz domów budowanych jeden na drugim, który wygląda inaczej rano, inaczej wieczorem, inaczej w niedziele być może powoduje większe aktywizowanie spojrzenia. Nie jesteś wyłącznie biernym, leniwym użytkownikiem oczekującym, że wszystko będzie idealne.
- Mówiłeś także o tym, że pewne trasy nas aktywizują, wymagają od nas większej uwagi w doświadczeniu bycia tu i teraz. Nie myślisz wtedy o wszystkim innym, codziennych sprawach, twoja głowa nie wykonuje tych wszystkich mentalnych podróży poza dane miejsce, ale także nie medytujesz – skupiasz się wyłącznie bardzo mocno na danym momencie. Podczas naszej krakowskiej wycieczki były momenty, w których czułam wyraźnie, że musimy się skupić na nowo, odnaleźć drogę, podejmować decyzje, wybierać ścieżki albo je wyznaczać od początku. To były momenty, w których czujesz się bardzo wewnątrz tego doświadczenia.
- Nasz spacer w Krakowie był dobry, ale może też trochę za łatwy... Posiadanie mapy nie jest zawsze dobrym pomysłem, no, ale faktycznie miejscami bardzo jej potrzebowaliśmy. Poruszamy się po mieście ze świadomością znanej drogi, wiemy dokąd idziemy, nie ma aż tak wielu nieprzewidywalnych sytuacji, wiemy właściwie wszystko. Wyście poza tę codzienną rutynę, drogę do pracy, itp. daje możliwość zobaczenia miasta takim, jakiego nie widzimy go nigdy. Możemy oczywiście pojechać sto kilometrów za Kraków na weekendową wycieczkę, ale równie dobrze możemy pójść w nieznane części miasta – nieznane dla ciebie, bo oczywiście przecież mieszkają tam jacyś ludzie. Nie chodzi o wyjazd, przerwę, ani o poruszanie się po miejscu, w którym jesteś w stanie wszystko przewidzieć. Chodzi o doświadczenie prawdziwego podróżnika, kogoś, kto wychodzi ze swojej codziennej sytuacji.
- Traktujesz strategię poruszania się pieszo, spacerowania bardziej jako narzędzie budowania wiedzy czy doświadczenie?
- Obydwa wymiary są istotne. Wydaje mi się, że za bardzo jesteśmy przywiązani do zdobywania wiedzy nie popartego bezpośrednim doświadczeniem. Nauczyciele mówią nam, że jest tak i tak, i to przyjmujemy. O wielu rzeczach wiemy, bo po prostu ktoś nam o nich powiedział. W wielu przypadkach tworzy to rzeczywistość bardzo podatną na manipulacje, sposób w jaki objaśnia się historię, itd. Dla mnie doświadczyć miasta oznacza stworzyć jego własną mapę. Klasycznym przykładem jest pewna dzielnica w Barcelonie, tradycyjnie uznawana za niebezpieczną. Jeśli zapytać ludzi, czy ta część miasta jest niebezpieczna, 99 procent powie: Tak, jest bardzo niebezpieczna! A kiedy ich zapytasz, czy kiedykolwiek tam byli, 99 procent powie: Nie, nigdy. – No dobrze, to skąd to wiesz? – Wszyscy to wiedzą.
- Tak tworzą się też wszystkie miejskie mity...
- Tak. Mówię więc: chodźmy do tej niebezpiecznej dzielnicy, i zobaczymy. Jeżeli będzie niebezpiecznie, powiem, tak, to prawda, jest tam niebezpiecznie. Oczywiście, nie jestem w stanie tego uogólnić, moje doświadczenie to będą trzy godziny spędzone w tym miejscu jednego dnia. Na koniec będę mógł powiedzieć, że tego dnia, kiedy tam byłem, w tym czasie było tak, że kiedy wyjęliśmy aparaty, jacyś ludzie podeszli i powiedzieli żebyśmy uważali, inni mówili, żebyśmy zrobili im zdjęcie, w niektórych miejscach czuliśmy, że nie jesteśmy we właściwym miejscu pośród rozwalających się domów, gdzie indziej zapraszano nas do środka, ktoś grał na gitarze, śpiewał i tańczył dla nas. Teraz, kiedy przejeżdżam koło takiego miejsca pociągiem czy autostradą – bo to są tego typu miejsca – myślę właśnie o tym doświadczeniu. To jest bardzo subiektywna wiedza, która nie nadaje się do przewodnika po mieście – bo to zdarzyło się właśnie mnie, być może ktoś inny będzie mieć całkiem inne doświadczenie, ale to moja własna wiedza. Lubię poznawać miasto poprzez własne przeżycia. Idea polega na zdobywaniu wiedzy poprzez doświadczanie, a nie pamiętanie czy powtarzanie tego, co ktoś już powiedział.
- Dotyczy to także architektury i miasta poznawanych przez działanie – wobec nieprzewidywalności scenariusza miasta, z którym nawet sztuka z trudem może się mierzyć. Nigdy nie wiesz, co się wydarzy, i to będzie coś jednorazowego za każdym razem, nie do dokładnego powtórzenia. Chociażby dlatego, że ty sam nie będziesz już taki sam – nie będziesz w takim samym nastroju, pogoda będzie inna – już nawet w warstwie tych najbardziej ogólnych, banalnych uwarunkowań wszystko jest zmienne, a ich konstelacje to kolejne warianty, za każdym razem choć minimalnie inne. Chodzi więc o ten performance, który wykonujesz ty i inni ludzie, o ten wspólnie kreowany teatr – mimo że to rzeczywistość – kolektywnie i indywidualnie tworzoną przestrzeń.
- Wiemy, że nawet jeśli próbujemy organizować i kontrolować pewne elementy, miasto z natury jest totalnie dzikie. Chyba że wprowadzony zostanie stan wojenny – który jest bardzo czytelnym przykładem jak można kontrolować miasto – czyli opróżniając ulice. Ale nawet wtedy, przy dzisiejszej technologii jesteśmy w stanie się komunikować, organizować i przygotować – stąd oczywiste jest np. zamknięcie dostępu do Internetu. Stan taki zresztą nie może trwać długo, tak czy inaczej. Każdy, kto sprawuje władzę nad miastem, musi sobie zdawać sprawę, że to jest dzikie zwierzę, którego nie da się udomowić. Ujmując to bardzo radykalnie – nigdy nie wiesz, kto może mieć bombę w kieszeni, więc musimy z tym jakoś żyć. Bardzo ważne jest zrozumieć, że miejsce należy do nas – i że możemy je wykorzystywać, tak jak chcemy. Nie musimy być wyłącznie posłusznymi obywatelami, miasto jest nasze, należy do nas tak samo, jak do innych. Oczywiście, czasami musimy być wystarczająco sprytni, by nikt nas nie zobaczył, ale każdy zna różne sposoby. A wracając do performansu – wystarczy czasem nieznacznie zmienić perspektywę, by wszystko stało się performatywne. Jeżeli naraz zaczniesz iść do tyłu, albo staniesz bez ruchu pośrodku tłumu pędzącego w podziemiach metra – wszystko się zmieni. Można to oczywiście eskalować – np. tańcząc pośrodku ulicy, ale tak naprawdę chodzi o wyjście, choć nieznaczne, poza ustalone ramy.
- Kiedy weszliśmy niepostrzeżenie do miasta w Krakowie, naraz bloki wydały nam się równie egzotyczne jak dzika natura, bociany i bażanty, które widzieliśmy wcześniej po drodze. Nie znaleźliśmy się tam nagle, tak jak miałoby to miejsce gdybyśmy przyjechali choćby samochodem z centrum, przyszliśmy skądś, z zewnątrz, i to trwało w określonym czasie. I naraz wszystko nabrało innego wymiaru, nawet dla kogoś, kto zna kontekst lokalny.
- Tak, to ma charakter liniowego doświadczenia.
- Pamiętasz tych ludzi, którzy z totalnym zdumieniem obserwowali, jak robimy zdjęcia garażom, pytając siebie nawzajem, czemu to fotografujemy? Był w tym niemal niepokój i lęk, rodzaj przeświadczenia, że fotografujemy niewłaściwe miejsca. Wydało mi się to uderzające i charakterystyczne dla Krakowa jako miasta coraz bardziej konstruowanego wokół pewnych konkretnych obrazów, speraparowanych dla turystów. Mieszkańcy jakby sami wtórnie je przyswoili jako „Kraków” – ten, który należy pokazywać i fotografować. Podział na front i backstage wydaje się tu wyjątkowo silny. Jednocześnie miałam dokładnie to uczucie, o którym mówiłeś – jak to dobrze, że są tu też takie miejsca i toczy się normalne życie.
- Jeśli chodzi o ikony miasta – co dotyczy wielu turystycznych miast na świecie – ogromny wysiłek jest wkładany w upraszczanie miasta i tworzenia z niego łatwo przyswajalnego produktu. Stąd koncepcje typu „Kraków w trzy dni”, może jest nawet „Kraków w 12 godzin”. Ktoś wybiera piękne, zadbane miejsca, przygotowuje doświadczenie – a reszta staje się zapleczem, nie mieszcząc się w głównym scenariuszu. Faktem też jest, że zwykli mieszkańcy żyjący obok tego zaczynają to przyswajać i rozpoznawać, na zasadzie przyjeżdżasz do Krakowa? Nie, no nie pokażę ci przecież, gdzie jem śniadanie, albo gdzie moje dzieci chodzą do szkoły. Musisz zobaczyć Rynek i kościół Mariacki! Miejsca, do których może zresztą nigdy nie chodzę i pokazuję je jedynie turystom. Czasem to spojrzenie z zewnątrz może być wręcz traktowane jako inwazyjne – czemu robisz mi zdjęcia, co jest ze mną nie tak? Ale zdarzają się też bardzo przyjazne momenty, kiedy mieszkańcy chętnie opowiadają komuś autentycznie zainteresowanemu o miejscu, w którym żyją i które znają.
- Z drugiej strony można spojrzeć na to także jako na podział pomiędzy miastem oficjalnym i nieoficjalnym. Ludzie być może starają się zachować swoją normalność życia i delegować całą tę turystyczną część do historycznego centrum, zrzucić na nie funkcje reprezentacyjne, oddać przyjezdnym cały ten park tematyczny, a samemu zachować inne atuty: niższe ceny, niższe czynsze, wygodę zwykłego życia.
- Jest tu wiele wątków – te miejsca należą także do wspólnej historii, są ważne z wielu względów: zabytki, architekturę, etc. Kiedy w Krakowie powstaje ecobus, to ktoś go wymyślił w jakimś dziale marketingu.
- Jak ghetto tours...
- Albo communist tours. Myślę znowu, że chodzi tu o uproszczenie miasta, tak, by było łatwe do skonsumowania, by łatwo je było zaprezentować na dwóch stronach w jakimś folderze tanich linii lotniczych pod tytułem „Kraków, najwspanialsze miasto”, etc... Wszystkie te miasta walczą o swoją unikalność, ale ostatecznie stają się nawzajem swoimi kopiami, ponieważ zamieniają się w puste parki rozrywki. I znowu ten rodzaj reprezentacji zostaje uwewnętrzniony, podobnie jak powszechna wiedza typu „nie idź tam, tam jest niebezpiecznie!”. Szczególnie turyści słyszą wiele takich ostrzeżeń. Ludzie kształtują koncepcję własnego miasta poprzez interpretacje kogoś innego. To smutne, wydaje mi się, że chodzi o to, by mieć swoją własną, subiektywną interpretację. Jestem w danym miejscu jednego dnia, jestem szczęśliwy, rozmawiam z ludźmi i oni rozmawiają ze mną. Innego dnia nie mam ochoty mówić do nikogo, nikt się do mnie nie odzywa i to miejsce wydaje mi się okropne – tylko i wyłącznie dlatego, że danego dnia czułem się tak, a nie inaczej. Albo najzwyczajniej w świecie padało. Powinniśmy zwalczać totalne, uogólniające deklaracje, a sposobem na to jest stwierdzenie: moje doświadczenie było takie. Stare centra społeczne miast stają się coraz bardziej ikonami turyzmu, a lokalni mieszkańcy nie spotykają się już tam. Pojawiają się jednak nowe centra – koło nowego osiedla powstaje centrum handlowe i to jest nowe centrum społeczne. Mamy wiele negatywnych skojarzeń z tymi miejscami, ale wiele z nich stało się bardzo silnymi ośrodkami życia społecznego, oczywiście związanego z konsumpcją, ale w wielu miastach parkingi czy stacje benzynowe to miejsca spotkań dla młodzieży, której nikt nie będzie niepokoił. I tak jak kiedyś był to rynek miasta, tak teraz jest to stacja benzynowa, całodobowy sklep i pusty parking – tego rodzaju mapy są także możliwe.
- W Australii (a pewnie i w Polsce) w małych miasteczkach ludzie spotykają się w alejkach supermarketu i tam plotkują, dyskutują – ponieważ tradycyjnej agory, otwartego miejsca spotkań już nie ma.
- Oczywiście. Albo tak jak w przypadku tego metalowego czegoś, co widzieliśmy w Krakowie...
- ???
- Gdzie się czyści... Taka metalowa struktura... Mówiłaś, że to punkt spotkań...
- Trzepak!
- Takie miejsca służą spotkaniom, podobnie jak kiedyś budki telefoniczne. Ludzie wychodzili zadzwonić do rodziny i tam się spotykali. W Hiszpanii mamy teraz wiele call centers, gdzie imigranci mogą taniej telefonować – i oczywiście stały się one miejscami spotkań dla tych wspólnot.
- Jak wyglądało twoje doświadczenie w projektach pieszych wycieczek wokół Barcelony? Mówiłeś o tym, jak trudno było je zdokumentować i później pokazać osobom, które w nich nie uczestniczyły.
- Trudności z dokumentacją są wspólne wszystkim tego typu projektom. Podczas ostatniego projektu chodziliśmy wokół miasta przez osiem dni, co znacznie wydłużyło doświadczenie. Nie nocowaliśmy jednak w plenerze, ale wracaliśmy do domu. Działo się to w ramach wystawy, więc musieliśmy później wyjaśnić w jakiś sposób całą koncepcję i działanie. Myślę, że to jest bardzo osobiste doświadczenie – ludzie uczestniczą w nim z różnych względów. Kiedy w nim uczestniczymy staramy się nie myśleć o tym, w jaki sposób później je wyjaśnimy, jakie zdjęcia robimy, staramy się być zrelaksowani jak tylko to możliwe i cieszyć się z samego doświadczenia. W tym wypadku zdecydowaliśmy się opublikować książkę. Potem, kiedy oglądaliśmy dokumentację w postaci trzech tysięcy zdjęć, musieliśmy wybrać trzysta i zdecydowaliśmy, że skupimy się na obecności ludzi w pejzażu – i zamiast zdjęcia pięknego drzewa pokażemy raczej krzesło, które stoi obok – rodzaj ludzkich śladów, odcisków na ziemi. Jednak kiedy później patrzysz na całą tę dokumentację, zdajesz sobie sprawę, że to jedynie ułamek doświadczenia, i że najważniejsze było przejść tą drogę. Dotyczy to uproszczeń, jakie stosujemy – jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że o miejscu możemy opowiedzieć za pomocą dwóch czy trzech zdjęć i krótkiego tekstu, np. jaki jest Kraków. Jak w przewodniku turystycznym – gdzie jest wszystko, czego potrzebujesz – zdjęcia, mapy, tekst. W przypadku subiektywnego doświadczenia, musisz po prostu przyjąć, że nie będziesz w stanie go wyjaśnić – bo to oznaczałoby jego uproszczenie. Wybierasz więc dwa czy trzy zdjęcia, które pomogą innym zrozumieć, co się zdarzyło, ale esencją , która nigdy nie znajdzie się w przestrzeni instytucji sztuki, pozostaje doświadczenie. Kiedy ktoś podróżuje przez pół roku w Ameryce Południowej a ktoś inny go pyta: jak było, opowiedz mi o tym, chcę wszystko wiedzieć – to jest bardzo trudne, bo co można powiedzieć? Czasami było zabawnie, czasami smutno. Czasami było interesująco, czasami nudno, czasem nie chciałem nic robić, a czasem byłem towarzyski – tylko ty wiesz, jak to wyglądało. Kiedy ktoś to wszystko organizuje i wyjaśnia, ten budynek był zbudowany wtedy i wtedy, tu zdarzyło się to i to, itd. traci to ten wymiar.
- Mógłbyś opowiedzieć o akcji, podczas której szliście przez pięć dni do Barcelony?
- Weszliśmy równocześnie do miasta z pięciu różnych stron, trochę jak w akcji wojskowej. Podobnie jak w Krakowie, musieliśmy pokonać różne przeszkody charakterystyczne dla początku miasta. Wchodząc z zewnątrz do środka, po pokonaniu tych przeszkód naraz znajdujesz się w mieście, gdzie są ulice, czekasię na zielone światło, etc. Ciekawe w tym projekcie było to, że działaliśmy symultanicznie jako grupa – na końcu mieliśmy ustalony punkt spotkania.
- Czy ten aspekt grupowy ma dla ciebie jakieś szczególne znaczenie?
- Przez długi czas funkcjonowaliśmy jako grupa Osservatorio Nomade Stalker. Teraz jesteśmy bardziej rozproszeni, ale zawsze ciekawie jest pracować w grupie, bo widać, jak rozbieżne są nasze zainteresowania i motywacje. Niektórzy są mocniej zainteresowani udaniem się do miejsc, w których lokalnie istnieje jakiś problem, który wymaga i skupienia uwagi, inni pamiętają, że to miejsce kiedyś wyglądało inaczej i interesuje ich zaszła zmiana, a innych po prostu interesuje inna perspektywa spojrzenia na miasto. Chodzenie po mieście jest czasami po prostu przygodą. To, co robimy można też jednak uznać za próbę pokazania różnych praktyk czy sposobów patrzenia na miasto, ukazywania innych sposobów życia ludzi, czasem cieszących się wolnością, jaką daje bycie na granicy miasta/poza miastem, innym razem cierpiących z powodu bycia poza centrum. Życie na zapleczu wiąże się z groźbą wielu niesprawiedliwości – bo nikogo nie obchodzi. W wielu przypadkach zaglądanie za kulisy miasta oznacza więc chęć niesienia pomocy, ale bywa też po prostu strategią określonego doświadczenia. Moje ostatnie projekty łączą się z tym drugim podejściem, tak jak miało to miejsce w Krakowie. Bywało też oczywiście tak, że chciałem odkrywać dane miejsce, zostać w nim dłużej, pracować z ludźmi na miejscu. To są dwa różne podejścia, być może częściowo sprzeczne, ale mogą też współistnieć.
- Na ile strategie sytuacjonistów były dla ciebie istotne?
- Krajobraz miejski zmienia nas w zombie wobec natłoku informacji i komunikatów, którymi jesteśmy zarzucani, ilości ludzi, którzy chcą przyciągnąć uwagę choćby swoim wyglądem. W którymś momencie trzeba po prostu zamknąć oczy i iść, bo mamy swoje sprawy i rzeczy do załatwienia. Z drugiej strony, to wyalienowanie jest bardzo podatne na manipulację komercyjną i polityczną. Sytuacjoniści byli krytyczni z perspektywy politycznej – i chodziło im właśnie o zakwestionowanie narzuconych sposobów użytkowania miasta, i zaproponowanie innych strategii. Wcześniej, jak w przypadku Baudelaire’a i figury flaneura, chodziło bardziej o fascynację nadchodzącym nowoczesnym miastem oglądanego z perspektywy outsidera, który wycofał się o krok. U sytuacjonistów było to raczej wyjście naprzeciw, tak jak idzie się pod wiatr.
- Powiedziałeś bardzo interesującą rzecz o krajobrazie miast czy dzielnic nieformalnych, faveli, shanty towns – że obraz, który tworzą jest znakiem życia, ciągłej transformacji, niedokończenia wynikającego z procesu życiowego, który trwa tam nieustannie. Mógłbyś powiedzieć coś więcej o autokonstrukcji jako strategii?
- Zwykliśmy uznawać urbanistykę za praktykę konsolidacji – ktoś przychodzi i decyduje: to będzie park, to będzie blok mieszkalny, to będzie plac, na którym wszyscy będą się spotykać – i oczywiście czasem to jest konieczne. To, co mnie interesuje w powstawaniu nowych budynków, to nie sam budynek, który powinien być po prostu dobry, ale to, co dzieje się później – postarchitektoniczne sytuacje. Kiedy budynek jest skończony, wprowadzają się ludzie i zaczynają się przyzwyczajać do nowego miejsca, zaczynają je zmieniać. W świecie zachodnim jest to trudne, bo istnieje wiele regulacji choćby co do typu okien, zmieniania układu ścian, itd., na wszystko trzeba mieć pozwolenie – ale ludzie i tak to robią, choćby poprzez umieszczenie kwiatów na balkonach. Budynek przyzwyczaja się do ludzi, a ludzie do budynku. Wykształcają się relacje pomiędzy mieszkańcami wewnątrz budynku, sąsiadami. Interesuje mnie, w jaki sposób ludzie zużywają architekturę. Jeśli nie istnieje żadna gotowa struktura, kiedy ludzie się wprowadzają – czyli w wypadku gdy żyją, i budują jednocześnie, ich domy stają się akumulacją biegu życia. Kiedy pojawiają się dzieci, powstaje nowe piętro, kiedy wprowadza się przyjaciel, powstaje inne piętro, kiedy zarobią pieniądze, malują fasadę, itd. Istnieje tu bardzo czytelna relacja pomiędzy użytkownikiem a domem, który staje się żywym obiektem. To pokazuje, jak autonomiczni mogą być ludzie, i w jaki sposób można uwidaczniać zmiany. Wiemy, że za tymi monotonnymi fasadami, które wyglądają identycznie – jak np. w Warszawie – istnieje zróżnicowane życie. Za tymi 25 oknami, które wyglądają tak samo istnieje 25 różnych historii życia, i jeśli budynek ma sto lat, istnieje tam wiele kolejnych generacji życia. W przypadku praktyki autokonstrukcji widzisz to wyraźniej, to jest bardziej uczciwe. Oczywiście, jeśli chodzi o favele w Ameryce Południowej, trzeba być bardzo ostrożnym, bo ich istnienie najczęściej związane jest z trudnymi sytuacjami życiowymi, ale jednocześnie jest też duża duma związana z faktem zbudowania domu własnymi rękami, być może nawet chodnik na ulicy został własnoręcznie położony razem z sąsiadami. Istnieje więc relacja z miejscem, której na przykład ja nie mam – wszystko, co sam zrobiłem w moim domu, to pomalowałem ściany i coś na nich powiesiłem. Inaczej jest, kiedy możesz wskazać na dowolny element domu i powiedzieć: to okno jest stąd i stąd, te drzwi kupiłem, tę podłogę kładłem razem z moim bratem, to zrobił mój ojciec, ten kawałek zrobiliśmy wszyscy razem z kamieni, które przynieśliśmy ze wzgórza itd. Nie chcę wchodzić w zbyt poetyckie opisy, ale to dotyczy bardzo praktycznej strony – oni mają po prostu bardzo silną relację ze strukturą domu. Te budynki są permanentnie niedokończone, z jednej strony ze względów finansowych, z drugiej – ponieważ wszystko się zmienia i nie ma sensu ich kończyć, jeśli za chwilę sytuacja wymagać będzie innej przestrzeni życiowej. Stale utrzymujący się zapach świeżej farby jest charakterystyczny – bo wszystko się zmienia, krajobraz się zmienia, za dziesięć, dwadzieścia lat będzie wyglądać kompletnie inaczej. Te zmiany w przypadku tradycyjnych miast są ukryte za fasadami, ale przecież także zachodzą, bieg życia się zmienia, te przemiany są wpisane w miejski pejzaż. Wydaje mi się ważne, żeby planować miasto nie z poziomu widoku z lotu ptaka, ale z poziomu ziemi, ulicy, tak jak je widzimy chodząc jego ulicami. I to nie jest tak, że tu jest jakiś park, jakieś osiedle, etc. – to jest o wiele więcej, tak jak o wiele więcej kryje się za niby jednakowymi oknami danego budynku. Autokonstrukcja, którą wykorzystywaliśmy w kilku projektach, jest istotna również nie tylko jako własnoręczna budowa, ale także jako proces, podczas którego podejmujesz decyzje o tym, co chcesz zbudować – i to jest proces odwrotny do sposobu, w jaki pracujemy jako architekci. Bardzo spodobało mi się zdanie, które usłyszałem od kogoś w Chile: dom nie został zaprojektowany, dom się zrobił. Nie można przewidzieć z góry życia, które będzie się tam rozgrywało, ale można reagować na to, co się zdarzy.
Zobacz także
Dziś w U–jazdowskim