Sławomir Marzec
PRO MORTE
od apokalipsy do genesis
Pro morte oznacza miejsce w szpitalach, gdzie uznani za martwych zatrzymywani są jeszcze na kilka godzin. Jak wyznanie bezradności, ale i nadziei po utracie nadziei. Miejsce, gdzie wszystko może jeszcze się wydarzyć.
Obrazy z tego cyklu malowałem pod powiekami od lat. Obrazy przedśmiertne, pośmiertne? Ciągle miałem nadzieję, że mam jeszcze na nie czas. I nagle okazało się, że „to już teraz”; że zostało 5% szans przeżycia. Słaniając się od chemii i radioterapii, malowałem je właściwie na kolanach.
Tworzę w nich – czy poprzez nie – osobistą apokalipsę. Która być może wydarza się już teraz, bezgłośnie i niezauważalnie. Bo oślepliśmy na nią. Bo może nasza ponowoczesna apokalipsa to utrata zdolności pojmowania ostatecznych znaczeń. Obrazy te sytuują się na przecięciu sprzecznych dyskursów i horyzontów – sarkazmu i wzniosłości, przelotności i ostateczności, vanitas i kiczu… Obrazy wiszą górną krawędzią na wysokości mojego wzrostu. Na każdym jest lśniący złoty napis; jego dolna połowa. Nieczytelne. Nikt poza mną nie wie, czy jest to jeden napis, czy fragmenty wielu napisów. A może to tylko bełkot? Samo pragnienie mowy dostojnej, wyjawiającej, prawdziwej? A może to język jeszcze nie odkryty?
Obrazy „re/prezentują” cztery strony świata, czterech ewangelistów i czterech jeźdźców Apokalipsy. No i oczywiście Kohelet, na każdym obrazie przyjmujący inną postać okręgu malowanego werniksem w dolnym prawym rogu. Lśni lub ciemnieje. Pojawia się i zanika, bo wszystko co jest, nie będzie. I będzie jako niebyłe.
Każdy obraz ma własny, „ukryty” kolor jeźdźca Apokalipsy – biały, szary, czerwony, czarny. I tej barwy własny szew, który spaja powierzchnię obrazu z tym, co za nim i co przed nim. I splot symboli, gestów, drobnych przedmiotów, znaków, strzępów zdjęć... I kolory podstawowe, ale w innym, ostatecznym sensie: barwy ziemi, krwi, ognia i popiołu. Powstaje beznadziejnie daremne zaplątanie. Lub labirynt nadziei. A może tylko mylące ślady, kłamliwe tropy? Wszystko, by wytrwać w tajemnicy. By nie zamienić jej w zagadkę, w problem, w jurny frazes.
I piąty, najmniejszy, „nadmiarowy” obraz „i”. Przy drzwiach. Na jego górnej krawędzi umieszczone są kości do gry. Jak ostateczny rzut losu, nieuniknienie układający się w 1, 2, 3, 4, 5, 6. Lecz kości jest siedem, bo jedna dodatkowa udaje „szóstkę w połączeniu z czwórką”. Przypadek, błąd czy konieczne kłamstwo? Na bocznych krawędziach obrazów fragmenty tekstu Apokalipsy w greckim oryginale. Przestrzeń między czterema obrazami wypełniają przypadkowe zdjęcia mojego cienia.
Minęło trochę czasu w oczekiwaniu na nieuchronne i ostateczne. Wystarczająco dużo, by podjąć temat… Genesis. Kolejny zresztą raz, lecz w jakże innym kontekście. Tym razem jako paradoksalną sytuację bycia w horyzoncie. Cykl ten składa się z sześciu (sic!) niemal identycznych obrazów. Każdy z nich tworzy kwadrat przypadkowych nachlapań podstawowych kolorów oraz czerni. Równie ważnym składnikiem jest zielona kropka, która zawsze inaczej jest usytuowana w znaczącym miejscu (środek, punkt symetrii lub przecięcia złotego podziału etc.). Kropka podważa przypadkowość całej kompozycji. Każdy obraz ma tytuł wzięty przypadkowo z internetu, lecz specyficznie: wymazany, potrojony, palimpsest czy pusty cudzysłów. Ponadto na górnej białej płaszczyźnie znajduje się niemal niewidoczny napis bielą, to fragment Księgi Genesis. Jest on dodatkowo odwrócony do góry nogami. Wystawę uzupełnia w kontrze do Siedmiu Dni Stworzenia zbiór nieistotnych, przypadkowych dat z mojego życia, pisanych kredą na podłodze. Oraz słuchawki wpięte w ciszę (?) ściany.
- Tekst
-
Sławomir Marzec
-