Wszyscy powinniśmy pisać opery
Lina Lapelytė w rozmowie z Alkiem Hudzikiem
-
Czym jest projekt Sun and Sea?
- To opera-performans, którą stworzyłam wraz z Rugile Barzdžiukaitė i Vaivą Grainytė. Ta praca będzie reprezentować Litwę na 58. Biennale w Wenecji. Pierwsza jej wersja została pokazana w Narodowej Galerii Sztuki w Wilnie. Teraz pracujemy nad czymś, co można nazwać rozszerzoną, globalną wersją projektu. Można powiedzieć, że to będzie raczej żywa instalacja, bo w Wenecji chcemy zaangażować w to trzydzieścioro performerów/wokalistów każdego dnia. Praca na pierwszy rzut oka jest nieskomplikowana. Piasek jest biały, muzyka przyjemna, świeci słońce, ludzie są szczęśliwi, wszyscy są na wakacjach, wszystko jest możliwe, ale spójrz uważnie, może to wszystko jest zbyt wesołe? Być może morze jest kolorowe nie od korali i ryb, ale od plastiku...
-
-
Rezydencję w U–jazdowskim poświęciłaś właśnie na powrót do Sun and Sea.
- Chciałam przy okazji powiedzieć, że jest mi bardzo miło brać udział w rezydencji w Zamku. Przyjechałam tu jeszcze zanim się dowiedziałam, że będę reprezentować Litwę na biennale w Wenecji. Ta rezydencja to czas, w którym przerabiam Sun and Sea, ale też dobra okazja, żeby przemyśleć nowe projekty, choć te krystalizują się u mnie raczej powoli.
-
Do opery odwołujesz się nie tylko w Sun and Sea. Myślisz, że sięgając po operę, masz możliwość opowiedzenia czegoś w sztuce na nowo?
- Przede wszystkim zastąpiłabym słowo „nowo” słowem „teraz”. Twoje pytanie zabrzmiałoby: co możemy powiedzieć o teraźniejszości? Ta perspektywa jest bardzo ważna. Opera, choć sama w sobie bardzo stara, jako gatunek wypowiedzi artystycznej wydaje mi się fascynująca. Pozwala wszystkim formom sztuki współistnieć, uzupełniać się. Masz tekst, muzykę, sztukę, performans, ale przede wszystkim współpracę. To szczególna wartość, która powinna się przekładać nie tylko na sztukę. Wiesz co? Myślę, że wszyscy powinniśmy robić opery.
-
A czy wszyscy powinniśmy śpiewać rap? O tego rodzaju muzyce też zrobiłaś pracę, Candy Shop.
- To była moja próba zrozumienia rapu. Rozumienia tego, jak pojemny jest jako gatunek muzyczny. Zarzucano mi, że to praca hołdująca mizoginizmowi, ale to był tylko przewrotny element całości, tak jak Kanye West jest tylko elementem sceny rapowej, nie reprezentuje go w całości. Rap to w wielu wypadkach protest i ta wartość szczególnie mi się podoba. Poza tym ta praca wynika ze zdziwienia nad tym, jak bardzo niebezpieczna potrafi być muzyka. Candy Shop to rezultat spojrzenia na muzykę popularną jako subtelne narzędzie manipulacji...
-
Co przez to rozumiesz?
- Słowa piosenek, które śpiewamy na co dzień, zostają z nami. Często są to wersy, których sami nie odważylibyśmy się wypowiedzieć. Czasem dobry beat zachęca nas do tego, żebyśmy śpiewali słowa, których wcale nie chcemy wypowiedzieć.
-
Nie tylko słowa się liczą. Weźmy twoją pracę Hunky Bluff, gdzie już sama wysokość głosów chórzystów jest podstawą do refleksji na temat płci.
- Hunky Bluff to performans, w którym grupa kobiet obdarzonych niskim głosem śpiewa partie wokalne napisane dla kastratów. To była próba ujęcia płci przez głos. Czym jest płeć głosu? W muzyce klasycznej obowiązują bardzo sztywne normy, w życiu codziennym wygląda to inaczej.
-
Powiedziałaś kiedyś, że jako artystka jesteś rozpostarta między sztuką a muzyką – jak definiujesz tę przestrzeń?
- Lubię myśleć o niej jako o przestrzeni swobody. Lubię czuć się niedopasowana, nieprzypasowana do żadnego artystycznego gatunku. Używam muzyki jako narzędzia, ale traktuję ją szerzej niż obiekt słuchania. Dzięki temu moje prace mogą być wystawiane zarówno w galeriach, jak i salach koncertowych.
Film: Marta Wódz